PORTRET ARTYSTY YAKR ... trudno jest opisa Stacha

Kiedy miałeś 51 lat, o Twoim malarstwie krajobrazowym wybitny twórca, b. rektor krakowskiej ASP Stanisław Rodziński napisał: „Jeżeli maluje krajobrazy – dostrzegamy w nich pierwsze wzruszenie, ale i refleksję porządkującą płótno. Dostrzegamy i kubistyczną tęsknotę za porządkiem (przypomina się powiedzenie Braque’a: lubię regułę, która porządkuje moje wzruszenie), ale i własne, emocjonalne interpretowanie światła i przestrzeni”. Stachowe zwierzaki Rodziński opisał: „Te zwierzęta i ptaki są, jak sądzę, w malarstwie Stanisława Stacha czymś w rodzaju jego podpisu na obrazach. Raz osaczają modela, innym razem idą sobie szeregiem wzdłuż pól. Ale bywa, że toczą ze sobą wojny, że są groźne, że malarska deformacja dotyczy ich w takim stopniu jak i ludzi, a może nawet, w przypadku swojego zoo, malarz jest bardziej wyrazisty i dramatyczny”. Stanisław Stach jest nauczycielem w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Dąbrowie Górniczej i kierownikiem Galerii Małopolskiego Biura Wystaw Artystycznych w Olkuszu, którą wymyślił i utworzył, namawiając do jej utrzymania Marszałka Woj. Małopolskiego, Starostę Olkuskiego i Burmistrza Miasta. Dzięki jego staraniom, znajomościom i uporowi od 2001 roku w olkuskiej galerii odbyło się prawie sto wystaw, w tym tak znakomitych malarzy jak: Jan Tarasin, Tadeusz Kantor, Franciszek Maśluszczak, Stanisław Rodziński, Stanisław Mazuś, Michał Kliś czy Andrzej Bednarczyk. A przecież galeria BWA – to nie tylko malarstwo, bo organizuje się w niej także koncerty muzyki klasycznej, jazzowej, spotkania z pisarzami (dość wspomnieć kilku poetów goszczących w afiliowanej przy BWA Galerii Literackiej: Józefa Barana, Wojciecha Wencla, Tomasza Różyckiego, Macieja Meleckiego, Mariusza Grzebalskiego). A ponadto odwiedziny polityków (ambasador Izraela Szewach Weiss, senator Zbigniew Romaszewski) oraz, z imprez corocznych, m.in. międzynarodowy plener malarski „Srebrne Miasto” i ogólnopolski konkurs literacki im. Kazimierza Ratonia. Galeria wydaje albumy, katalogi, a lada miesiąc ukażą się dwa tomiki poetyckie z serii Biblioteka Galerii Literackiej...

Można też - pisząc tekst o S. Stachu - pójść w inną stronę, szlakiem mniej przetartym, tropiąc niekonsekwencje w jego życiorysie: Stanisław Stach – stuknęła mu 50-tka, ale dalej jak dziecko: tylko rysunki i malowanki mu w głowie. Chłopak z podolkuskiego Kosmolowa, który „wparował” ze swoimi nibyptakami i dziwadłami na salony, i zamieszał. Jako chłopak pasał krowy, gęsi i inne gadziny, podszczypywał wiejskie dziewuchy i jakoś nikt nie posądzał go o artystyczne ciągoty. Dorastający młodzian, wzorem wielu kolegów, którzy widząc, jakim prestiżem cieszy się w PRL-u fach górniczy, poszedł w tym kierunku, znaczy na dół, miast – jak na artystę przystało – zerkać w chmury. Wszystko wskazywało, że będzie pozyskiwał węgiel na przodku, gdy wreszcie – jak sam mówi – „coś mu odbiło” i z Technikum Górniczego wybrał się na studia plastyczne, wzbudzając tym konsternację dyrektora szkoły, widzącego w Stachu rewelacyjny materiał na inżyniera. Starał się o przyjęcie do Łodzi, dostał się do Katowic, ale skończył studia w Krakowie. Studia to czas nie wyłącznie nauki, ale i beztroskich żartów. Kolegą Stacha z pokoju w akademiku był inny olkuszanin, legendarny już malarz Jacek Taszycki. Prof. Stanisław Tabisz, obecny dziekan wydziału grafiki ASP Kraków, wspomina, jak kiedyś Taszycki, znany z ciętego dowcipu, budząc się wczesnym rankiem dostrzegł Stanisława Stacha wchodzącego cichcem do pokoju. Stach zaczął się rozpakowywać, a Taszycki jak nie krzyknie: - Stachu, co ty k... robiłeś we Wrocławiu?! I Stach dokumentnie zbaraniał, bo nikomu nie mówił, że był w tym wojewódzkim mieście! „Nawet rodzonej matce nie wspominałem – pewnie pomyślał wtenczas Stach – ale skąd Jacek o tym wie? A może wie też, że mam we Wrocławiu dziewczynę, która się we mnie zakochała? Nie zdawał sobie Stachu sprawy, że o jego niewątpliwej bytności w stolicy Dolnego Śląska świadczyła „Gazeta Wrocławska”, którą rzucił nieopatrznie na krzesło i tam spostrzegł ją Taszycki. Wyjaśnijmy, że na szczęście dla Stacha, z czego zresztą zdaje on sobie sprawę, zażyłość z dziewczyną z Wrocławia nie wyszła poza ramy niezobowiązującej znajomości, bo wtedy malarz mógłby nie spotkać muzy swego życia, ostoi, kapłanki domowego ogniska: Ani. Bez Ani ze Stacha nic by nie było, bo by się chłop zupełnie zmarnował. Tak jak każdy facet bez konkretnej kobiety, która pokaże naiwnemu chłopu, co i jak trzeba w życiu zrobić. Z Anią więc przy boku zaczął Stach zdobywać malarskie i artystyczne doświadczenie. Udało mu się osiągnąć własny styl, czego sam nie do końca ma świadomość, bo lubi kokietować, że nie wie, czy jest oryginalny, czy może wtórny. A przecież własny styl ma, o czym świadczą słowa prof. Rodzińskiego, który chwaląc olkuskiego malarza, iż nie bierze udziału w ogólnopolskiej grze o sukces, wieszczy mu drogę przez twórczą mękę, bo „podjął bardzo poważne ryzyko. Jest sobą”. No, trudno o cięższy zarzut w epoce totalnego sformatowania sztuki, gdy twórca nie malujący w sposób uznany przez krytyków za postępowy, nie może liczyć na niczyje poparcie. Ale jak chce się być sobą, to można liczyć wyłącznie na siebie. Stach więc do wszystkiego, do czego doszedł, doszedł własną ciężką pracą. Pozostało mu jeszcze liczyć na łut szczęścia, że zmieni się świat i ponownie będą cenione tak niemodne wartości, jak np. dobry warsztat.

Można również Stacha potraktować wręcz zupełnie niekonwencjonalnie, tak jak on traktuje rzeczywistość: jakby była z gumy i można ją było do woli formować, urabiać na swoją modłę... Trudno jest opisać Stacha, bo Stach to chodząca sprzeczność. A ponadto jest on sprzecznością, która rozpycha swoją wszechobecnością rzeczywistość. Bywa, a właściwie to proces ciągły, że Stach porusza się z taką energią, iż zatraca cielesność, wygląda wtedy jak „Akt schodzący po schodach” wspominanego już kubisty Braque’a (obraz znany też z wersji rozpropagowanej przez Łódź Kaliską, jako „Królik schodzący po schodach”); tyle, że w jego przypadku jest to zdeformowana, bo rozpływająca się w czasoprzestrzeni sylwetka kierownika galerii BWA Olkusz, który ma tyle spraw na głowie, że jedynym dla niego wyjściem byłoby, gdyby śladem Ojca Pio posiadł dar pojawiania się w kilku miejscach jednocześnie. Tak, to jest dla Stacha rozwiązanie. I nie wątpię, że jest do tego zdolny! Nie marudziłby wtedy, że znów jest nie w tym miejscu, w którym powinien być. Nie słyszałbym, że winien być teraz w swojej pracowni i przygotowywać grunt pod nowe obrazy, a nie siedzieć tu i użerać się z upierdliwym pracownikiem, który nie dość, iż nie wypełnia służbowych poleceń, to jeszcze śmie mieć podobne marzenie, jak szef – marzenie o byciu w innym miejscu. Każdy dzień jest taki sam albo prawie identyczny; właściwie wszyscy cierpimy na syndrom nie dostrzegania różnic między wczoraj a dziś, bo powtarzalność dnia jest mordęgą, która nas otumania i pozbawia zmysłu refleksji. Ale jaką mordęgą jest taki stan dla artysty, który nie może tej mordęgi przelać na płótno czy na papier?! Na przykład dzisiaj – Stachu dzwonił już koło ósmej, żeby mi przypomnieć, o kilku sprawach, o których zdążył już mnie poinformować dzień wcześniej, tuż przed wyjściem z BWA, i na wszelki wypadek jeszcze raz przypomniał mi o nich późnym wieczorem. Przypuszczam, iż spisał je też na kartce i położył na widocznym miejscu w pracy, żebym – na wszelki wypadek – nie zapomniał. Obiecuję, jeżeli przypomni mi o tym jeszcze raz, to z premedytacją postaram się, by mój mózg się zresetował. Wyobrażam sobie, jak się męczy, kiedy zamiast pędzlem, zmuszony jest operować zwykłym długopisem i miast tworzyć te swoje ptaki-dziwaki czy zwierzoczłekoupiory, gryzmoli harmonogramy wystaw, bilanse półroczne, albo sprawozdania z wykorzystania znaczków pocztowych w okresie od...do... Przepraszam, o czym to ja pisałem? Aha, o Stachu, przepraszam za moje rozkojarzenie, ale od pisania o Stachu oderwał mnie właśnie jego telefon, który przypomniał mi o pewnej zaległej sprawie do załatwienia.

Próba opisania Stacha to próba desperacka. No, oczywiście można napisać tak, jak zacząłem ten tekst, czyli wymienić, że skończył krakowską ASP, że był uczniem tego a tego nauczyciela, że wystawiał tu i tam, a nawet i dalej, bo poza granicami (Dania, Niemcy, Francja), że w ogóle jest utalentowany, ma swój styl, taki łatwo rozpoznawalny, ale wtedy, po tych miałkich słowach, jasno zdajemy sobie sprawę, że tak to opisać można byle jakiego malarza, właściwie każdego, ale co zrobić z takim, jak Stach?! Z wariatami, szaleńcami, którzy nie dają nam spokojnie żyć, zmuszając nas do ustawicznego oczekiwania na ich kolejny artystyczny wyskok? Powiem tak: telefony Stacha to artystyczny happening, dziwię się, że jeszcze nikt tego tak nie nazwał, że nie krzyczą o tych jego twórczych akcjach telefonicznych w mediach, zwłaszcza w telewizji. Wyobrażam sobie ekran podzielony na połówki, w jednej Stach, w drugiej np. ja, a z głośników wydobywa się nasza utrwalona przed kilkoma dniami konwersacja; Stach zadzwonił podówczas do mnie, tak coś koło piątej. Zaznaczam, działo się to w dniu, w którym BWA mnie nie powinno interesować, bo nie ja miałem dyżur, ale Stachu, nic sobie z tego nie robiąc, zaczął mnie opieprzać, że mnie nie zastał przy stanowisku pracy. Poczułem się, jakbym zasiadł na którymś z namalowanych przez Stacha krzeseł i udawał, że to szczyt wygody (kto widział jego cykl „Krzesła i stół”, ten wie, iż Stachowe meble są jak zwierzęta: mają w sobie dynamikę, żyją, no i w ogóle nie nadają się do siedzenia). Na nic moje tłumaczenia, że nie przyjdę do roboty, bo szczerze mówiąc mam tego wszystkiego dość. Nie powiedziałem, że mam dość galerii, bo bohater tego tekstu jest moim szefem, a powszechnie wiadomo, że z szefem można polemizować wyłącznie w sytuacji, gdy ma się już gdzieś zabukowane inne, równie źle płatne miejsce zarobkowania. Sądzę, że moja mina (siliłem się na inteligentny wyraz twarzy) i histeryczny śmiech zadowolonego z własnego żartu Stacha dobrze wypadłby na wizji i brzmiałby w fonii. Stach, kiedy się najlepiej bawi, robi szatańskie miny, podejrzewam, że urodził się z diabelskiego nasienia, zgubionego przez Borutę albo Rokitę gdzieś nad kosmolowskimi polami, może więc powinien nosić bardziej odpowiednie dla siebie imię Satanisław? Nie, powstrzymam się od dalszych dociekań, bo czuję, że pogubiłem drogę. Miałem rozwodzić się nad zaletami jego malarstwa, nad jego niezwykłym wyczuciem koloru i światła, a zająłem się pobocznymi sprawami w odbiorze sztuki, czyli opisywaniem samego artysty. Czy to, że Stach jest taki, a nie inny, ma znaczenie dla tych wszystkich, którzy się jego malarstwem zachwycają? Wątpię. A że dla mnie ma, bo więcej mam do czynienia z samym artystą, niż z jego dziełami? A kogóż moje zdanie obchodzi? Zresztą - co ja będę Państwu o nim mówił, sami wpadnijcie do BWA, najlepiej na któryś z wernisaży, wtedy zobaczycie kierownika Stacha w akcji, gdy wygłasza spontaniczne przemówienie. Może usłyszycie jego ulubione pytanie będące zagadką: „Co to jest kierownik? Wiecie? To posłuchajcie: Kierownik to jeszcze nie dyrektor, a już świnia”. A teraz wyobraźcie sobie jego donośny śmiech i figlarne światełka odbijające się na wysokim czole – oto cały On. Bije wtedy odeń duma, bo najmniej cztery rzeczy w życiu mu się udały (a któż może aż tyloma sukcesami się pochwalić?): rodzina, własna twórczość, gromadka utalentowanych uczniów, których wychował, i galeria BWA, która stanowi niejako za życia wystawiony sobie pomnik. I cóż z tego, że to monument stworzony – można rzec - własnymi rękami? Ważne, iż okazały i – w porównaniu z wieloma innymi – jakże potrzebny!


ZAPROSZENIE ... do szaleństwa

Stanisław Stach jest artystą szalonym! To bardzo dobrze, bo szaleństwo przystoi artyście. Księgowy nie powinien być szalony, robotnik malujący poziome napisy na ulicy także nie, ale artysta jak najbardziej! Na czym polega jego szaleństwo? Trudno je scharakteryzować w kilku słowach, bo jest złożone i skomplikowane. Szaleństwo w ogóle niechętnie poddaje się opisowi, tym bardziej u kogoś pokroju Stanisława Stacha, który jest artystą z dorobkiem, twórcą funkcjonującym w przestrzeni artystycznej od kilkudziesięciu lat. Co za tym idzie – miał mnóstwo czasu i okazji, by rozwinąć szeroko skrzydła swojego szaleństwa! Najkrócej mówiąc, w jego przypadku polega ono na nieprzewidywalności. A nawet na czymś jeszcze bardziej niebezpiecznym; na czymś, czego nie można okiełznać ani się na to przygotować – na totalnym zaskoczeniu.

Tak właśnie, Stanisław Stach jest artystą, który nie przestaje zaskakiwać. Kiedy już nam się zdaje, że znalazł swoją ścieżkę, że już z niej nie zejdzie, tylko prosto, jak w mordę strzelił, podąży ku sukcesom, na które w pełni zasługuje, on ni stąd ni zowąd porzuca utarty szlak i schodzi w dolinę albo wspina się na wzniesienie, żeby – jak nam się zdaje – coś zmienić, żeby się nie ustało, a przede wszystkim, żeby nie zastało! Jednak nigdy nie porzuca obranej drogi tak do końca, azymut pozostaje mniej więcej ten sam, choć czasem skrót zamienia się w dłuższą drogę, albo nawet w bezdroże… Wtedy wraca, nigdy ze spuszczoną głową, ale na ogół z figlarnym uśmiechem i zawsze po to, żeby wnet znów zacząć kombinować. Taka widać jego uroda. Ktoś powie, że to jednak dowód na brak konsekwencji. A ja powiem, że wręcz przeciwnie: to dowód, że jest konsekwentny w swojej niekonsekwencji. A tak po ludzku mówiąc, on po prostu jest wciąż ciekawy świata i bardzo w tym przypomina dziecko: szuka, dotyka, bada, wkłada paluchy do kontaktu, przykłada język do zmrożonej klamki… Czasem się potyka, ale częściej numer mu się udaje i trzeba widzieć wtedy jego radość, gdy ktoś mówi: „To ty namalowałeś?! W życiu bym nie powiedział! Zupełnie jak nie ty!”. Ale to nie do końca jest prawda, bo zawsze, nawet w najbardziej zwariowanym nowym dziele Stacha, trochę „starego” Stacha zostaje, elementy, po których można go rozpoznać. Weźmy późny cykl „A kuku”. Kolorystyka niby zimna, rysunek niemalże dziecięcy, format kombinowany, ale przecież i wcześniej zdarzały mu się takie rewolucje, choć nie wszystkie na raz – w jednym obrazie.

Trzeba to zaznaczyć: dostrzega się w jego malarstwie, że z urodzenia jest grafikiem. Widać dbałość o szczegół, o wspomniany element. Podobnie jest w jego życiu codziennym, kiedy potrafi się przyczepiać do drobiazgów, nie zwracając uwagi na ogólne wrażenie, na globalne sprawy. Wiem coś o tym, bo jest moim szefem, i bywa, dochodzi do sporów, bo ja z kolei na drobiazgi nie jestem czuły. Drobiazgi czniam! A Staszek odwrotnie, w drobiazgu znajduje sens i wręcz ten drobiazg pieści. Dlatego czasami mam go ochotę udusić gołymi rękami, bo ja mu na przykład melduję wykonanie iluś tam zadań, których szeroką gamę wpisał mi do zakresu obowiązków, a on mi na to – bez słowa uznania i bez mrugnięcia okiem – mówi np.: „A biurko posprzątałeś?”. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest, że w jego obrazach nie widzę „czystego biurka”, choć – po prawdzie – „burdelu” też na nich nie ma, w przeciwieństwie do mojego biurka. Kompozycyjnie – przyznaję – jego obrazy są bez zarzutu. I perspektywa też jest jak trzeba. O dziwo, z jego szalonego malarstwa tchnie jakimś spokojem. Nawet wtedy, gdy na niebie widzimy eskadrę samolotów, to jakoś nie wierzymy, że są zagrożeniem, raczej spodziewamy się czegoś nieoczekiwanego, ale na pewno nie zagłady – może zbombardują ten melancholijny krajobraz kwiatami? Tajemnica. Niedopowiedzenie. Zagadka. I jednak – będę się upierał – szaleństwo. Ale – powtórzę – to nie jest szaleństwo Jacka Nicholsona wyrąbującego siekierą drzwi w słynnym filmie Stanleya Kubricka. To miłe, sympatyczne, radosne szaleństwo, w którym każdemu chce się wziąć udział. Zapraszam więc do udziału w tym szaleństwie!